W Fundacji Kordon działa od momentu jej powstania. Ale to nie jest jej pierwsza styczność z wolontariatem - wszystko zaczęło się dużo wcześniej i trwa już od 15 lat. Tak właśnie wygląda historia Marii Muszyńskiej - koordynatorki i wolontariuszki, która w wyjątkowej rozmowie opowiada nam o tym czym zajmuje się w Fundacji Kordon i dlaczego inni też powinni zacząć działać, najlepiej od zaraz.

Na początek opowiedz proszę kilka słów o sobie i powiedz, jak wygląda Twoja relacja z wolontariatem?

Maria Muszyńska: Mam na imię Maria Muszyńska. Działam w różnych wolontariatach. Ostatnio z koleżanką podliczałyśmy, że to już 15 lat. Wszystko zaczęło się od mojej nauczycielki matematyki z zajęć dodatkowych, która prowadziła zajęcia w Pracowni Matematycznej Pałacu Młodzieży w Katowicach. Kiedy miałam 9–10 lat, pokazała mi i mojej koleżance, jak można angażować się w pomoc przy organizacji konkursów. To był dla nas rodzaj wolontariatu. Później jeździłyśmy z nią na sejmiki matematyczne, gdzie pomagałyśmy w organizacji. Uczono nas samodzielności – na przykład musiałyśmy podzielić się zadaniami i wspólnie decydować, kto czym się zajmie. Później, na studiach, naturalnym krokiem było dla mnie dołączenie do samorządu studenckiego.

Interesujące! Opowiedz więcej o tych pierwszych konkursach. Jak to wyglądało na początku?

M.M.: Na początku pomagałyśmy w prostych rzeczach, jak roznoszenie nagród, rozstawianie kart, naklejanie oznaczeń. Główną organizacją zajmowała się nasza nauczycielka, Dorota. Dla dziesięciolatka to było wielkie przeżycie – "Wow, jestem częścią czegoś!".

A czy nadal masz takie poczucie, że jesteś częścią czegoś większego?

M.M.: Tak! Poza działalnością w Fundacji Kordon pomagam też w dwóch fundacjach zajmujących się kotami i prowadzimy dom tymczasowy dla zwierząt. Na ostatnim wyjeździe na Dolnym Śląsku byliśmy w trzydziestoosobowej grupie wolontariuszy. Rekrutowały się dwie dziewczyny, które przyciągnęły studentów ze swojej uczelni. Prowadziliśmy warsztaty dla dzieci, pomagaliśmy w pracach remontowych, noszeniu drewna.

Brązowy kot z czarnymi prążkami siedzący na łóżku.

Czy działalność Fundacji Kordon to tylko wyjazdy, czy też inne formy pomocy w Warszawie?

M.M.: Działamy również lokalnie, np. organizujemy zbiórki. Ostatnio dostaliśmy 150 materacy od Hiltona do rozdysponowania.

Jak to działa? Ludzie się do was zgłaszają, czy wy inicjujecie kontakt?

M.M.: To zależy. Czasem ktoś się do nas zgłosi, czasem my wychodzimy z inicjatywą. Współpracujemy np. z Castoramą, pomagając w remontach mieszkań.

Grupa ludzi w niebieskich kamizelkach z napisem "Fundacja Kordon" stojąca na polu

Mówiłaś o wolontariuszach, którzy przyszli na spotkanie i potem pojechali na wyjazd. Czy takie sytuacje zdarzają się często?

M.M.: Tak. Zorganizowaliśmy spotkanie informacyjne w Warszawie. Kilka osób przyszło a potem pojechało z nami - już w drodze powrotnej pytali, kiedy jedziemy następny raz. W maju planujemy kolejny duży wyjazd, w kwietniu mniejszy. Mamy dużo pomysłów, ale musimy dostosować to do naszych sił przerobowych.

Wspomniałaś, że przyjeżdżacie tam na weekendy. Czy zdarza się wam zostawać na dłużej, tak jak na przykład pracownicy budowlani, którzy tam przyjeżdżają?

M.M.: Jest kilka osób, które mieszkają tam praktycznie na stałe. Wyjeżdżają raz w miesiącu na kilka dni, żeby zarobić na budowach i mieć za co się tam utrzymać. Ale tak na co dzień tam są. W sumie to jest cztery czy pięć osób, ale ogólnie jest tam sporo naszych ludzi. To nie jest dużo, zwłaszcza że większości nie stać na opłacenie fachowców. Na przykład mamy zaprzyjaźnioną rodzinę, która żyje za 1600 zł miesięcznie. Skąd mają mieć pieniądze na odbudowę domu? A ich sytuacja jest dramatyczna. Przed ich domem była mała rzeczka, teraz jest szeroka na dziesięć metrów, bo woda zabrała brzegi. Dom ma uszkodzone ściany. Udało się im zorganizować pomoc, ale to wciąż za mało.

Kobieta w ciemnoniebieskiej kurtce kucająca i głaszcząca psa na czerwonej smyczy

To teraz pytanie bardziej praktyczne. Powiedziałaś, że na miejscu jest cztery, pięć osób. Jeśli ktoś chce się zgłosić na wolontariat, jak to wygląda? Co powinni wiedzieć?

M.M.: Żeby to miało sens, to minimum dwa-trzy dni. Standardowy wyjazd wygląda tak, że wyruszamy w piątek wieczorem z Warszawy, docieramy na miejsce w nocy, w sobotę i niedzielę pracujemy, a wracamy w niedzielę wieczorem. Krótsze wyjazdy nie mają sensu, ale na dłuższe też zapraszamy.

Jak często organizujecie takie wyjazdy?

M.M.: Co tydzień ktoś tam jedzie. Większe akcje staramy się organizować w pierwszy weekend miesiąca, ale prawda jest taka, że niemal zawsze ktoś tam jest. Organizujemy to albo my, albo zaprzyjaźniony zespół z Warszawy.

Wspomniałaś, że współpracujecie z różnymi organizacjami. Z kim konkretnie?

M.M.: Na stałe współpracujemy z Tratwą i Przyjaciółmi Ziemi Lądeckiej (Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Lądeckiej). Czasami wchodzimy we współpracę z innymi organizacjami, na przykład z Fundacją Orlen, która nas wspiera. Ostatnio była z nami też osoba z Towarzystwa Przyjaciół Warszawy. Dziewczyny z Fundacji Aż Woja pomogły nam przeprowadzić warsztaty pierwszej pomocy dla dzieci.

To wspaniałe, że wszyscy współpracujecie.

M.M.: Tak, bo inaczej by się nie dało. Współpraca jest kluczowa. Czasem jedna fundacja znajduje rodzinę w potrzebie, ale nie może pomóc, więc przekazuje sprawę innej. W ten sposób pomoc jest efektywniejsza.

Jak rozwiązujecie kwestie organizacyjne, żeby unikać problemów?

M.M.: Każdy wolontariusz dostaje identyfikator, co ułatwia kontrolę i zapobiega sytuacjom z szabrownikami. To też pomaga lokalnej społeczności – ludzie podchodzą do nas i mówią, gdzie jest potrzebna pomoc. Ale zawsze wskazują sąsiada, nigdy siebie.

A jak wygląda współpraca z psychologami?

M.M.: Była jedna akcja z psychologami, ale ogólnie mamy kilku wolontariuszy lub korzystamy z pomocy lokalnych specjalistów.

Jakich specjalistów teraz najbardziej potrzebujecie?

M.M.: Psychologów i specjalistów budowlanych. Przydadzą się też osoby, które mogą prowadzić warsztaty dla dzieci. Nie trzeba mieć oficjalnych uprawnień, ale wymagane jest zaświadczenie o niefigurowaniu w rejestrze sprawców przestępstw na tle seksualnym, zgodnie z ustawą "Kamilka".

Grupa ludzi w żółtych identyfikatorach stojąca na tle jasnożółtego budynku

Jak wygląda organizacja pomocy?

M.M.: Tam nie chodzi tylko o prace budowlane. Potrzebna jest też pomoc w sprzątaniu lasów, usuwaniu śmieci naniesionych przez wodę. Priorytetem są oczywiście domy i zapewnienie ludziom normalnych warunków do życia, ale rolnicy też potrzebują wsparcia – np. w oczyszczaniu pól ze śmieci naniesionych przez powódź. To też praca fizyczna, ale mniej wymagająca siłowo – raczej chodzi o wytrwałość.

A na co powinny być przygotowane osoby zgłaszające się do was jako wolontariusze? Rozumiem, że to nie tylko kwestia wysiłku fizycznego, ale też wyzwanie psychiczne.

M.M.: Trzeba liczyć się z tym, że ktoś może podejść i zacząć opowiadać swoją historię. Można delikatnie uciąć rozmowę, jeśli się spieszymy, ale czasem warto po prostu wysłuchać. Ostatnio organizowaliśmy ognisko dla wolontariuszy i mieszkańców. Jeden z kolegów rozmawiał z kobietą, która przez pięć dni była całkowicie odcięta od świata – bez prądu, wody, jakichkolwiek informacji. Po dwóch dniach wzięła syna i poszła sprawdzić, czy „reszta świata wciąż istnieje”. Nie ukrywam, same widoki bywają trudne. Rozwalone domy, miejsca, które kiedyś tętniły życiem… Jest np. taki dom, gdzie nadal na ścianie wisi kalendarz i obrazki, ale ściany już nie ma. Trzeba być też przygotowanym na różne reakcje. Niektórzy dziękują za pomoc, ale inni mogą podchodzić sceptycznie, myśląc, że przyjeżdżamy tam dla rozgłosu. Na szczęście takich przypadków jest niewiele. Jest tam na przykład taka cudowna pani. Za każdym razem, gdy nas widzi, od razu proponuje kawę, herbatę, cokolwiek ma. Nawet jeśli nie ma zbyt wiele, zawsze chce się czymś podzielić. To piękne, że ludzie tak serdecznie nas przyjmują i dają nam tyle pozytywnej energii.
Są osoby, które są sceptycznie nastawione do przyjmowania pomocy - czy udaje się do nich dotrzeć?

Kobieta w niebieskiej kamizelce z napisem "Fundacja Kordon" wpatrująca się w ruiny domu

M.M.: Tak, mamy na to sposoby. Czasem na pierwszy front wysyłamy harcerzy, bo starsze osoby mają do nich duży szacunek. Psychologowie też pomagają przełamywać bariery.

Macie możliwość, żeby porozmawiać między sobą o tych doświadczeniach?

M.M.: Tak, organizujemy wieczorne spotkania, gdzie można się wygadać. Mamy też zaprzyjaźnionych psychologów, do których można się zwrócić w razie potrzeby. Czasem są sytuacje, które zostają w człowieku na długo. Jak np. rodzina, która i przed powodzią żyła w skrajnym ubóstwie. Mieli swój ogródek, z którego się utrzymywali. A potem woda wszystko zabrała. Pamiętam, jak ich córce przemoczyły się buty, a mama chciała oddać jej swoje jedyne zimowe buty. Tacy właśnie są ludzie tam – mają niewiele, a i tak chcą się dzielić.

Na koniec – gdybyś miała w jednym zdaniu ująć, dlaczego warto do was dołączyć, co byś powiedziała?

M.M.: Bo to, co robimy, realnie zmienia życie ludzi. I daje poczucie, że jesteś częścią czegoś większego. To niesamowite, ile cudownych ludzi można spotkać. Pomaganie sprawia, że chce się działać dalej, że chce się wstać rano i ruszać do pracy. Czasem jest tak, jak ostatnio – mieliśmy kończyć o szesnastej u jednej rodziny, ale ekipa, która tam pracowała, mówiła: „Nie, jeszcze zostajemy, jeszcze jest coś do zrobienia”. W końcu ognisko przesunęliśmy o dwie godziny, bo wszyscy tak bardzo chcieli zostać. Ta pozytywna energia daje niesamowitego kopa do działania. Wracamy potem do Warszawy totalnie zmęczeni, zasypiamy w busie, ale rano budzimy się pełni sił, bo ta praca daje tyle satysfakcji, że chce się działać dalej.

Rozmowa: Julia Różańska

Zdjęcia przekazane przez rozmówczynię