Gosia Jaraczewska na początku przyjeżdzała na wolontariat w weekendy z... Wrocławia. Tę wolontariuszkę Muzeum Polskiej Techniki Wojskowej poznajemy, gdy stoi ze szlifierką w ręku i pracuje nad eksponatem. Czym się zajmuje? Jakie są jej zadania? Podczas rozmowy Gosia oprowadza nas nie tylko po terenie muzealnym, ale przede wszystkim po swojej wolontariackiej historii. Zajrzyjmy więc wspólnie do tej instytucji i dowiedzmy się, dlaczego wolontariat tutaj to doskonały wybór.
To zacznijmy od początku. Opowiedz kilka słów o sobie.
Gosia Jaraczewska: Jestem z Wrocławia. Tam studiowałam historię ze specjalizacją "dokumentalistyka konserwatorska" i musiałam odbyć praktyki studenckie. Dostaliśmy od prowadzącego listę miejsc, patrzę - Warszawa Fort IX, to biorę w ciemno. Więc przyjechałam tutaj na praktyki studenckie na 2 tygodnie, a zrobiło się 10 lat. Jak tylko skończyłam praktyki, to od razu przeszłam na wolontariat. Przez kilka lat regularnie przyjeżdżałam do Warszawy z Wrocławia różnymi sposobami, pociągami, autobusami. Zdarzało się, że w piątek wieczorem czy w nocy wsiadałam w autobus i czwarta-piąta rano wysiadałam na Młocinach. Spędzałam cały dzień tutaj i później wracałam do domu we Wrocławiu.
To musi być naprawdę niesamowity wolontariat, skoro przyjeżdżałaś tu dosłownie na kilka godzin. Co się dzieje podczas takiego dnia spędzonego w Muzeum?
G.J.: Wiesz co, my robimy wszystko, co trzeba. Zdarza się, że trzeba grabić liście - bierzemy grabie i robimy. Trzeba pomalować bramę główną, bierzemy pędzel, farbę i robimy. Mówię: “robimy” jako grupa wolontariuszy, bo wszyscy czujemy odpowiedzialność za instytucję, a przy okazji to też rodzi między nami więź, rodzi taką współpracę i to, że my się dobrze czujemy ze sobą w zespole. To były te mniejsze zadania, bo tym, na czym się skupiamy przede wszystkim, to są nasze eksponaty.
Na czym polega to “skupianie się”?
G.J.: Staramy się doprowadzić eksponat do stanu ekspozycyjnego. Szukamy na przykład ich kolorów i tego, jak one wyglądały. Czasem jest to napisane w źródłach. Czasem wychodzi ze zdjęć. A tak naprawdę najczęściej wychodzi to na starej powłoce. Staramy się jak najlepiej dobierać kolory, by odtworzyć te oryginalne.
Czy masz jakiś ulubiony eksponat?
G.J.: Ojejku tu jest kilka, natomiast mój ukochany jest w plenerze.
No i trzeba powiedzieć, że wolontariat – bardzo pozytywna rzecz, ale my też mamy przykłady rzeczy, które nam się nie udały. Bierzemy to na klatę. Zdajemy sobie sprawę z naszych różnych słabości, niewiedzy, a czasem po prostu z tego, że się nie da ot tak. W ogóle mamy takie wrażenie, że nasz wolontariat jest trochę inny niż wszystkie.
W jakim sensie?
G.J.: Bo na przykład nie prowadzimy otwartej rekrutacji. Jak ktoś chce być wolontariuszem, to przychodzi i po prostu rozmawiamy. Gdy przychodzi nowa osoba, to najczęściej jest tak, że my - “Stara Gwardia” robimy wprowadzenie. I taki człowiek albo chce przyjść następnym razem, albo nie. Wolontariat jest także specyficzny z tego względu, że my nie mamy stricte specjalistycznej wiedzy. Jestem historykiem wojskowości i nie znam się na przykład na chemicznych właściwościach blachy albo farby, więc na zasadzie prób i błędów robimy projekty. To jest też takie grzebanie w źródłach. Mi jest trochę łatwiej to robić niż chłopakom, bo się tego nauczyłam na studiach. Ale to oni są po Politechnice i mają bardziej techniczne wykształcenie, więc jesteśmy takim miksem, który się uzupełnia.
W takim razie, jak wyglądały Twoje początki?
G.J.: Ja naprawdę przyszłam tutaj kompletnie zielona. Czołg, jaki jest, każdy widzi. Natomiast jakieś technikalia poznaje się dopiero tutaj, kiedy sprzęt się rozkłada na części pierwsze - czasem dosłownie na części pierwsze, gdzie dopiero wtedy wychodzą różne niuanse.
Czy jak się pojawiłaś w Muzeum, to zostałaś ciepło przyjęta, czy raczej musiałaś trochę zdobyć to zaufanie z czasem?
G.J.: To chyba też zależy od tego, jakim się jest człowiekiem, bo jeśli się przychodzi otwartym, uśmiechniętym i gotowym, żeby się uczyć, to jest jakoś łatwiej.
To oprócz zapału, tak pragmatycznie patrząc, co trzeba ze sobą wziąć?
G.J.: Musimy mieć swoje ciuchy robocze, bo zapewniamy tylko rękawiczki i słuchawki do bezpiecznej pracy. No i należy przynieść swoje kanapki, bo jednak jak się cały dzień siedzi, to można zgłodnieć.
.
Czyli wolontariat tutaj to raczej długoterminowa sprawa? Czy zdarzają się jakieś wydarzenia akcyjne?
G.J.: Akcyjne też są, na przykład Noc Muzeów, Święto Wojska Polskiego 15 sierpnia i Święto Niepodległości 11 listopada w naszym przypadku. Trzeba podkreślić, że my jesteśmy oddziałem Muzeum Wojska Polskiego, czyli wszelkie święta wojskowe, to są nasze główne imprezy.
A ile osób przychodzi w takim charakterze jak Ty?
G.J.: Czasem przychodzą dwie osoby, czasem przychodzi tak jak dzisiaj - dziesiątka, więc to zależy. Mamy takie swoje motto, że każdy daje, ile może i kiedy może. I to jest super. Jak przychodzimy to podpisujemy się na liście, o której przyszliśmy. Po skończonej pracy wpisujemy co robiliśmy i o której wyszliśmy. Nie ma też przymusu wyrobienia konkretnej liczby godzin i to też jest fajne.
Przebywając na terenie Muzeum naprawdę, od razu człowiek czuje się tu komfortowo.
G.J.: Tak i staramy się też dla nowych osób stworzyć swobodną atmosferę. Nie możesz przyjść w sobotę? Spoko, przyjdziesz za 2 tygodnie. Kompletnie nie ma się czym przejmować. Jak chcesz, to przyjdziesz. Zdarza się też tak, że niektórzy mają swoje projekty, ale wszyscy gramy do jednej bramki. Po prostu pomagamy sobie. Czasem też przychodzą ludzie, którzy właśnie nie są ani wolontariuszami, ani pracownikami, ale znają się na rzeczy i nam pomagają, bo są znajomymi pracownika, mają czas i chcą pomóc. Bo po prostu mogą.
Rozmowa: Julia Różańska
Zdjęcia przekazane przez rozmówczynię oraz wykonane na miejscu za jej zgodą