Jest wolontariuszem – „dużym bratem” – „mentorem”. Rozmawiamy z Dominikiem Krysińskim o jego doświadczeniach z wolontariatu w Fundacji Big Brothers Big Sisters of Poland, w której na pierwszym miejscu stawia się na budowanie relacji pomiędzy wolontariuszem a podopiecznym.
Od jak dawna jesteś wolontariuszem?
Dominik Krysiński: Od prawie dwóch lat jestem wolontariuszem Fundacji Big Brothers Big Sisters of Poland, która zajmuje się kreowaniem relacji mentorskich – „dużego brata”, „dużej siostry” dla podopiecznych Fundacji. Najczęściej są to dzieci z gorzej sytuowanych rodzin, czasem rodzin rozbitych. W ramach wolontariatu jestem „starszym bratem” 12-letniego chłopca.
Jakie zadania wykonujesz, na czym polega ten wolontariat?
D.K.: Wolontariat polega na budowaniu relacji i towarzyszeniu dziecku w jego rozwoju. Żeby zbudować podstawy relacji, ważne jest to, aby spotykać się docelowo raz w tygodniu, minimum po godzinie. Ważna jest stałość i regularność, zwłaszcza na początku znajomości.
Jak wyglądają Wasze spotkania?
D.K.: Tak naprawdę nie ma recepty na to jak budować z kimś relację. Wszystko jest bardzo indywidualne. Najważniejsze jest to, żeby ten czas był poświęcony na poznawanie się, wspólne przeżywanie codziennych wydarzeń. To może być po prostu zwykły spacer, pokopanie piłki, albo pomoc w odrabianiu lekcji. Ja na przykład z moim podopiecznym bardzo dużo spaceruję, żeby spożytkować wspólnie energię i skorzystać z ruchu. To było szczególnie ważne, gdy przez zdalną naukę bardzo dużo siedział w domu.
Ważne jest również to, aby podopieczny nie traktował wolontariusza jako „dawcy atrakcji”. Dlatego staram się uczyć go odpowiedzialności za naszą relację. Nie chcę, by był tylko „odbiorcą” i co tydzień czekał na „fajerwerki”, ale też żeby mówił o swoich potrzebach, o tym co jest dla niego ważne, co sam chciałby robić.
Jak myślisz, co on o Tobie myśli? Kim Ty dla niego jesteś?
D.K.: Myślę, że z jednej strony jestem dla niego dobrym kolegą, taką bezpieczną osobą, z którą może się pobawić, pograć, porozmawiać o wszystkim. Nie jesteśmy jednak do końca zwykłymi kumplami, bo stawiam mu pewne granice i nie może sobie na wszystko pozwalać. Chociaż sam nigdy tego od niego nie wymagałem, cały czas nazywa mnie mentorem. Wydaje mi się, że jest to ważny element naszej relacji, że mimo wszystko jestem dla niego osobą, na którą w języku angielskim można użyć zwrotu „to look up to somebody” [patrzeć na kogoś z szacunkiem/podziwem]. Tym bardziej, że jest on jeszcze o wiele niższy ode mnie i dopóki nie podrośnie siłą rzeczy musi spoglądać w górę [śmiech].
To jest odpowiedzialne zadanie, nie uważasz?
D.K.: Staram się o tym nie myśleć [śmiech]. Nie chodzi oczywiście o to, że nie traktuję poważnie mojej roli. Jednak jeśli nie skupiam się zbytnio na powadze danej sytuacji, to wtedy to zadanie wychodzi mi lepiej. Nie muszę też wrzucać na swoje barki poczucia całkowitej odpowiedzialności za podopiecznego, bo mam wsparcie ze strony rodzica i Fundacji.
Czy starasz się być dla niego najlepszą wersją siebie?
D.K.: Tak, zdecydowanie. Nawet szczerze mówiąc, to początkowo musiałem się trochę mitygować, żeby nie robić z siebie jakiegoś nierealistycznego ideału! Teraz wiem, że warto pokazać, że mentor jest człowiekiem, który też potrafi się na coś zdenerwować, popełnić błędy, że ma swoje emocje i potrzeby.
Czego nauczyło Cię to doświadczenie? Czego dowiedziałeś się o sobie?
D.K.: Po pierwsze wolontariat nauczył mnie asertywności. Z natury często biorę na siebie za dużo i początkowo mocniej przeżywałem to, co dzieje się u mojego podopiecznego w domu i w szkole. Później zrozumiałem, że powinienem jasno określić swoją rolę i skupić się przede wszystkim na dziecku, na naszej relacji.
Po drugie, uświadomiłem sobie też, że bezinteresowność nie jest łatwa. Podczas naszych spotkań początkowo zauważałem, że mimo wszystko podświadomie brakuje mi gratyfikacji, jakiegoś sygnałów od podopiecznego, że jest fajnie i daję mu to, czego potrzebuje. Musiałem przepracować tę kwestię i dopiero później zrozumiałem, że przecież nie po to w tej relacji jestem. Przede wszystkim chcę, żeby dziecko czuło się przy mnie swobodnie i bezpiecznie, a nie było za coś wdzięczne. To jest wolontariat, za który nie chcę przecież nic w zamian.
Po trzecie, wolontariat nauczył mnie doceniania niewielkich rzeczy. Jednym z ważnych momentów było nasze trzecie spotkanie. Byliśmy wtedy w Łazienkach Królewskich, wziąłem ziarna i orzechy do karmienia zwierząt, wiewiórki jadły nam z rąk, siadały obok nas. Gdy wracaliśmy do domu i wsiedliśmy do tramwaju, to z ust mojego podopiecznego padły słowa: „ale to był super dzień!”. To niby takie zwykłe zdanie, ale naprawdę bardzo mnie ucieszyło!
Powiedz tak naprawdę dlaczego Ty to robisz? Co daje Ci to doświadczenie?
D.K.: Wolontariat daje mi przede wszystkim satysfakcję i poczucie, że coś zmieniam na lepsze w życiu tego „małego człowieka”. Poza tym ja sam się dużo uczę, trochę o sobie, ale też o dzieciach. Dlaczego ja to robię? Myślę, że ze względu na to, że niewielkim kosztem, samą swoją obecnością mogę pomóc – choćby temu jednemu, konkretnemu dziecku.
Bardzo dziękujemy za miłą rozmowę!
Rozmowa: Dorota Kaczmarek, Antonina Jagielska-Jurkitewicz, portal www.ochotnicy.waw.pl, Urząd m.st. Warszawy
Zdjęcie przekazane przez rozmówcę